Skinęłam głową, wciąż trochę zagubiona, ale czułam, że jego słowa dotykają czegoś głęboko we mnie. Czegoś, czego ja sam być może nie do końca sobie uświadamiałem.
„To tak, jakby…” zacząłem, dobierając słowa, „jakby widzenie cię tutaj, każdego dnia… stało się częścią… krajobrazu”. Część zrozumienia tego miejsca.
Uśmiechnął się ponownie, tym razem z mniejszym smutkiem, a z większym ciepłem.
— Krajobraz… Tak. Uwielbiała to molo. I ja… myślę, że kiedy tu przychodzę, nie mam przy sobie tylko jej zdjęcia. Noszę w sobie naszą historię. A czasami… czasami ludzie dostrzegają w tej historii coś, co przypomina im ich własną historię.
Odwrócił się i spojrzał na morze. Fale powoli uderzały o brzeg, szeleszcząc żwirem. Słońce już lekko wzeszło, malując wodę delikatnymi, złotymi odcieniami.
„Patrzyłeś” – kontynuował cichym, równym głosem – „i w twoim spojrzeniu nie było po prostu ciekawości przechodnia. Było coś… znajomego. Tęsknoty? Zrozumienia, że są straty, które nigdy całkowicie nie znikają? Nie wiem dokładnie. Ale czułem, że widzisz nie tylko starca z ramą, ale… nić. Nić, która rozciąga się od przeszłości do teraźniejszości i której nie można zerwać.
Westchnął, nie ciężko, raczej jakby wypuszczając powietrze.
– Ona była moim wątkiem. A teraz… to jest nasz wątek. Moje i jej. A dziś… – znów zwrócił się do mnie, jego oczy były jasne i przenikliwe – dziś stała się także odrobinę twoja.
Cisza, która zapadła po tych słowach, była zupełnie inna. Nie ciężkie i przytłaczające, lecz wypełnione niewypowiedzianym, ale namacalnym znaczeniem. Nie wiedziałem co powiedzieć. Nie miałam żadnej „straty”, o której mógłby wiedzieć. Albo… było? A może mówił o czymś bardziej uniwersalnym? O cichym, codziennym pożegnaniu z minionym „ja”, z niezrealizowanymi możliwościami, z przemijaniem czasu?
Podniósł fotografię i ostrożnie przesunął palcem po gładkim szkle, jakby głaskał ją po policzku.
„Siedem lat” – powtórzył, ale teraz w jego głosie nie było już bólu. Była… akceptacja. — I każdego ranka przychodzę tu, żeby upewnić się, że horyzont jest na swoim miejscu. I że ona nadal widzi go moimi oczami.
Wstał. Ja też wstałem. Staliśmy obok siebie, dwoje nieznajomych, połączonych niewidzialną nicią tamtego poranka na molo.
„No cóż” – powiedział i tym razem w jego głosie można było usłyszeć nutę ostateczności. – Myślę, że to wystarczy na dzisiaj. Teraz wiem, co jej powiedzieć o naszej rozmowie. Że krajobraz… się rozszerzył.
Skinął mi głową, nie na pożegnanie, lecz na znak potwierdzenia. Następnie, trzymając portret nieco mocniej, ruszył powoli wzdłuż molo, w stronę dnia, który dopiero się zaczynał.
Dalej stałem. Spojrzałem na jego oddalającą się postać, na portret w jego rękach, na molo, na morze. I coś we mnie naprawdę się zmieniło. Wdowiec na pomoście nie był już tylko przedmiotem mojej obserwacji. Stało się… punktem wyjścia. Przypomnienie, że nawet w najgłębszej samotności, w najbardziej osobistych rytuałach pamięci, jest miejsce na nieoczekiwane połączenie. Do nici, która może rozciągnąć się od jednej duszy do drugiej, tylko dlatego, że jedna osoba postanowiła spojrzeć nie na wodę, a na mnie. Ponieważ byłem gotowy usiąść obok niej.
(Ciąg dalszy nastąpi?)