Urodziła zmarłego mężczyznę. Niesamowita historia matki, która podjęła desperacki krok, aby uratować swojego syna
Kiedy lekarze powiedzieli jej, że siedmioletni Artem ma rzadką chorobę genetyczną, początkowo nie uwierzyła. W rodzinie nie było takich chorób. Diagnoza się potwierdziła: jedyną szansą był przeszczep komórek macierzystych od w pełni zgodnego dawcy. Najlepiej rodzeństwo.
„Chciałabym urodzić natychmiast” – powiedziała cicho Vera do lekarza. – “Ale…”
Słowo zawisło w powietrzu. Jej mąż Aleksiej zmarł dwa lata temu. W wypadku. Zawsze marzył o drugim dziecku. Powiedział: „Tyoma potrzebuje brata”. I oto jest – potrzebujemy brata, aby Tyoma mogła przeżyć.
Nie mogła ani jeść, ani spać. Przeanalizowałem wszystkie opcje: darczyńców, poszukiwanie partnerów w bankach, ale czas mi się kończył. Artem zaczął zanikać. Pewnej nocy usiadła przy starym pudełku, w którym przechowywano dokumenty. Znalazłem jego testament, dokumentację medyczną… I nagle sobie przypomniałem: przed śmiercią Aleksiej zamroził swoje nasienie, ponieważ chciał poddać się chemioterapii, a lekarze zalecali bezpieczną opcję. Nigdy nie rozpoczął leczenia, gdyż guz wykryto za późno. Jednak materiał pozostał w klinice.
— „Mówisz poważnie?” — byli zaskoczeni w ośrodku zapłodnienia in vitro. – „To… nie jest do końca legalne. Ale teoretycznie jest to możliwe. Potrzebne jest pozwolenie, badanie i mnóstwo papierkowej roboty. To może potrwać miesiące…”
„Ale nie mam miesięcy” – powiedziała.
To była walka. Z papierkową robotą, biurokracją i potępiającymi spojrzeniami. Ale przede wszystkim – ze sobą. Jak to później wytłumaczyć Tyomowi? Że urodziła mu brata z ojca, którego już nie pamięta? Że zrobiła to nie dla siebie, ale dla niego?
Zabieg przebiegł pomyślnie już za pierwszym razem. Wszystko wydawało się nierealne. Nosiła pod sercem cząstkę zmarłego męża. I każdego dnia modliłam się o to, żeby dziecko urodziło się zdrowe, żebym mogła urodzić na czas.
Kiedy urodziła się Ljowuszka, Wiera płakała. Był kopią Aleksieja. To samo czoło, ta sama broda, a nawet mały pieprzyk koło oka. Spojrzała i zdawało jej się, że znów widzi swojego męża. Popłynęły łzy, ale nie było w nich smutku, lecz wdzięczność.
Pół roku później komórki przeszczepiono Artemowi. Zgodność wynosi 100%. Lekarze nie mogli uwierzyć własnym oczom: szansa była jedna na milion.
Teraz Tyoma idzie do szkoły, a Lyova goni go po całym domu. Zwracają się do siebie „bracie” i „mały”. A Wiera co wieczór siada przy ich łóżkach, słucha ich oddechu i szepcze:
„Ty wciąż jesteś z nami, Leszeńko. W każdym z nich. Dziękuję. Za wszystko”.
Minęły trzy lata. Dom znów wypełnił się życiem. Najpierw nieśmiałe kroki na podłodze, pierwsza „mama”, pierwsza „Tyoma”. Potem – zapach naleśników o poranku, śmiech, kłótnie o zabawki i spokojne wieczorne rozmowy, gdy Tyoma przykrywał Lyovę i opowiadał mu historie o tacie.
Ale Verę wciąż dręczyło jedno pytanie: czy miała rację?
Kiedy Artem wyzdrowiał, rok po przeszczepie, lekarz powiedział:
„Twoje działanie jest wyczynem. Niewielu by to zrobiło”.
Lecz w głębi duszy miała wątpliwości: a co jeśli to nie poświęcenie, a egoizm? A co jeśli po prostu nie potrafiła oderwać się od męża i szukała sposobu, aby zatrzymać go przy sobie?
Pewnego dnia, podczas sprzątania strychu, znalazła stare pudełko z listami. Były tam także jego notatki – te, które pisał do niej w szpitalu na papierowych serwetkach. Ostatnie było krótkie:
„Jeśli odejdę, nie trzymaj mnie, nie cierp. Żyj. A jeśli zdecydujesz się kontynuować, wiedz, że będę szczęśliwa, gdziekolwiek będziesz”.
Usiadła na podłodze, tuląc pudełko i w końcu pozwoliła sobie na płacz. Nie z bólem, nie z poczuciem winy, ale z przebaczeniem.
Ona nie wytrzymała. Kontynuowała. Ale na swój sposób.
Pewnego wieczoru Tyoma podszedł do niej i zapytał:
„Mamo, czy Lyova naprawdę mnie uratowała?”
Uśmiechnęła się.
- „Nie, Tyomoczka. To ty go uratowałeś. Dałeś mi powód, żeby się nie poddawać”.
- Ale to od taty, prawda?
- „Tak. Jest częścią taty. Ale także częścią ciebie. Wszyscy jesteśmy teraz jak jedna wielka układanka – bez jednego elementu wszystko byłoby inne”.
Lyova podbiegł, przywarł do niej, wspiął się na jej kolana i nagle powiedział cicho:
„Ja też kocham tatusia. Chociaż go nie znam”.
Vera spojrzała przez okno. Nad domem świeciła tylko jedna gwiazda.
Nie wierzyła w znaki. Ale w tym momencie uwierzyłem .
Minęło sześć lat.
Lyova idzie dziś do pierwszej klasy. Vera przygotowała śniadanie, wyprasowała koszulę i zawiązała kokardę na plecaku. A Artem, teraz nastolatek o poważnym spojrzeniu, pomaga bratu zapiąć buty.
- Trzymaj się mocno, mała. „Szkoła to nie żart” – mówi z uśmiechem.
Vera patrzy na nich i czuje, jak ciepło rozlewa się po jej piersi.
Każdy ich dzień jest darem. Każdy ich krok jest dowodem na to, że nie wszystko poszło na marne.
Na ścianie w salonie wisi zdjęcie. Aleksiej. Jego uśmiech jest delikatny i spokojny. To tak, jakby patrzył na swoich synów przez szkło, ale tak naprawdę w nich żyje.
Czasem wieczorami, gdy chłopcy już śpią, Wiera wychodzi na balkon. Miasto jest ciche, wiatr porusza zasłonami, niebo jest czyste. Zamyka oczy i czuje, że jej serce bije równomiernie i spokojnie. Bez bólu. Bez poczucia winy.
- „Zrobiłam to, Lesha. „Zrobiliśmy to”, szepcze w ciemność.
A potem przychodzi do domu, by przykryć swoich synów, pocałować ich w czoło i szepnąć każdemu z nich:
„Jesteś moim cudem. Moim światłem. „Moim wszystkim”.
I w tym momencie wydaje się, że miłość rzeczywiście jest silniejsza od śmierci .
Ona nie znika. Ona po prostu znajduje nowy sposób na życie.