„Czy już się dość bawiliście? „Wynoś się!” – krzyknęła pijana matka do ciężarnej Lisy! Podniósł ją starszy mężczyzna, dowiedzieli się, KIM on jest i byli bez słowa…
Lisa stała na ganku, zaciskając usta, żeby powstrzymać się od płaczu. Brzuch jest już wyraźnie zaokrąglony – to szósty miesiąc. Pijana matka krzyczała po całym podwórku:
— Już dość chodziłeś?! Jakiż to wstyd dla rodziny! Wynoś się stąd, nie pozwól, żeby ktoś cię zobaczył!
Drzwi zatrzasnęły się z hukiem niczym wyrok śmierci. Dziewczyna szła powoli ulicą, bez celu, bez planu. Był grudzień. Śnieg padał dużymi płatkami i chrzęścił pod stopami. Skręciła do parku, w którym kiedyś spacerowała z tatą. Tata… Zmarł gdy Lisa miała dwanaście lat.
Gdy mijała ławkę, poczuła, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Głód, zimno, stres – wszystko przyszło naraz. Wtedy w pobliżu zatrzymał się starszy mężczyzna z laską.
- Dziewczyno… Czujesz się źle? — zapytał cicho.
Próbowała wstać, ale tylko się zachwiała. Starzec złapał ją za łokieć i przykrył swoim płaszczem.
- Chodźmy. Mieszkam niedaleko.
Okazał się artystą. W jego domu unosił się zapach masła, starych książek i kakao. Dał jej gorącą herbatę i nie zadawał zbędnych pytań. On właśnie powiedział:
- Znałem twojego ojca. Wiedział bardzo dobrze…
Była zaskoczona. Wyjął stare zdjęcie. Na zdjęciu widać jej ojca, bardzo młodego, i tego samego starca, tylko o jakieś trzydzieści lat młodszego.
— Byliśmy przyjaciółmi. Kiedyś uratował mi życie. Obiecałam, że jeśli coś mu się stanie, znajdę cię. Długo szukałem. Ale znalazłem.
Starszy mężczyzna przyjął Lisę do siebie. Pomogłem najlepiej jak potrafiłem. Powiedział: „Nie jesteś sam. To jest twój dom”. A potem, kiedy urodziła syna, on pierwszy wziął dziecko na ręce i nagle zaczął płakać.
„To jest… twój dziadek, Lisa” – wyszeptała później położna. – Nie miał nikogo. Oprócz ciebie.
Kiedy matka Lisy przyjechała do szpitala położniczego, licząc na przebaczenie i jałmużnę, zobaczyła dziewczynkę stojącą przy oknie z dzieckiem, a obok niej tego samego staruszka, który kiedyś był najlepszym przyjacielem jej zmarłego męża. Zbladła i skurczyła się.
„Wybacz mi, moja córko” – wykrztusiła.
Ale Lisa tylko szepnęła:
- Późno.
I po raz pierwszy od dłuższego czasu się uśmiechnęła. Już nie była samotna. Miała rodzinę. Prawdziwy.
Mijały tygodnie. Starzec Iwan Matwiejewicz okazał się kimś więcej niż tylko dobrym wybawcą. Był utalentowanym artystą, który kiedyś wystawiał swoje dzieła za granicą. Jednak po tragicznej śmierci swojej rodziny i zawale serca wycofał się w cień. Mieszkał sam w swoim małym domku, otoczony obrazami i wspomnieniami.
Kiedy pojawiła się Lisa i jej syn, życie w domu zdawało się ożywać. Wyrzeźbił dla dziecka drewnianą grzechotkę, narysował dla niego zabawne zwierzęta i opowiedział Lisie historie o jej młodym ojcu. Słuchała tego jak bajki. Płakał. Śmiałem się. Po raz pierwszy od wielu miesięcy poczuła spokój.
Pewnego dnia Lisa zobaczyła jego album z niedokończonym dziełem. Na płótnie widnieje młody mężczyzna w mundurze wojskowym o życzliwych oczach.
- To jest… tata?
- Tak. Ale nie udało mi się dokończyć jego portretu. To było zbyt bolesne. A teraz… chcę.
Ludzie w mieście zaczęli szeptać: „Dziewczyna nie miała dość zabawy, bo jej matka krzyczała. „Ale tam wszystko potoczyło się inaczej…”. Jeden z sąsiadów opowiedział, jak matka Lisy często się upijała i jak odmawiała pomocy córce. A starzec, choć obcy, stał się jej najbliższy.
Kilka miesięcy później w rejonowym ośrodku kultury otwarto wystawę Iwana Matwiejewicza. Był tam portret jej ojca i obraz przedstawiający małą dziewczynkę trzymającą dziecko na tle zaśnieżonego parku. Poniżej było napisane: „Początek nowego życia ” .
Ludzie podchodzili, patrzyli i płakali.
A potem… pewnego dnia, po wystawie, Lisa wróciła do domu i nie zastała dziadka.
Na stole leżała notatka:
„Przyszłaś do mojej zimy jak wiosna. Teraz mogę odejść z lekkim sercem. Jesteś silna. Jesteś matką. Jesteś światłem. Dziękuję, że dałaś mi z powrotem życie. Zawsze jestem blisko”.
Na pogrzebie zebrało się niemal całe miasto. Wielu nie wiedziało, kim naprawdę był ten starzec. Ale teraz już wiedzieli. Płakaliśmy obok Lisy. I nie dlatego, że odszedł, ale dlatego, że udało mu się… dać komuś rodzinę.
A wiosną w parku, gdzie wszystko się zaczęło, pojawiła się nowa ławka z napisem:
„Dla tych, którzy ratują, nawet gdy sami są złamani ” .
Minęło kilka lat.
Mały Wanieczka – tak nazwała swojego syna Lisa na cześć Iwana Matwiejewicza – wyrósł na uśmiechniętego, miłego i zaskakująco mądrego. Często siadał na tej samej ławce w parku, przytulając pluszowego misia, którego jego dziadek wyrzeźbił w drewnie. Lisa codziennie opowiadała mu historie o swoim dziadku-artyście, który potrafił „malować światło nawet w najciemniejszą noc”.
Przechodzący obok ludzie rozpoznawali Lisę – już nie „tę”, ale „tę, której pomogłem”. Kobiety z okolicy przynosiły jej jabłka, zabawki dla jej syna i oferowały pomoc. Pewnego dnia starsza kobieta powiedziała:
- Wiesz, dziewczyno… Iwan Matwiejewicz uratował w młodości nie jedną duszę. Pewnego razu przygarnął nawet sieroty. I stałeś się jego ostatnim cudem.
Lisa nie mogła powstrzymać łez.
Kiedy Wanieczka skończyła pięć lat, do miasta przyjechał dziennikarz dużej stołecznej gazety. Tworzył materiały o zapomnianych artystach. Widząc dzieła Iwana Matwiejewicza, powiedział:
- To jest geniusz. Dlaczego nikt o nim nie wie?
A potem zaczęła się nowa fala. O moim dziadku napisano artykuły, a w telewizji pokazywano różne historie. Powiedzieli: „Oto człowiek, który utraciwszy wszystko, nie zgorzkniał, ale innych ocalił”. W każdym artykule znajduje się zdjęcie: młodej kobiety z dzieckiem na ręku, stojącej obok obrazu „Początek nowego życia”.
Rok później Liza otworzyła w domu Iwana Matwiejewicza pracownię sztuki dla dzieci. Nazywała to po prostu: „Warsztatem Dziadka”. Przyjeżdżały dzieci – zarówno sieroty, jak i dzieci z biednych rodzin. Uczyła ich rysować, czuć i ufać.
„Mój dziadek mówił” – uśmiechnęła się – „że pędzlem można nie tylko tworzyć, ale i leczyć”.
I każdego wieczoru, gdy wszyscy wychodzili, Lisa stawiała obok sztalugi kubek herbaty i mówiła w pustkę:
- Dziękuję, dziadku. Nadal jesteś z nami. Zawsze.
Czasami jej matka przychodziła do studia. Cichy. Nie krzyczeć. Bez zarzutów. Stałem w drzwiach i patrzyłem na wnuka. Kiedyś straciła córkę z powodu strachu, gniewu i alkoholu. Ale teraz nauczyłem się prosić o przebaczenie.
„Cześć, mamo” – powiedziała Lisa spokojnie pewnego dnia. — Chcesz zostać na lekcji?
Kobieta skinęła głową. I od tego dnia, w każdą sobotę, uczyli dzieci rysować słońce.
Bo nawet z najtrudniejszej przeszłości może wyrosnąć światło – jeśli nie boisz się kochać.
Czas mijał. Lisa stała się sławną nauczycielką w mieście. Ale najważniejsze, że była szczęśliwa. Nie ze sławy, nie ze względu na uwagę. A ponieważ w pobliżu dorastał jego syn, w którym było tyle dobroci, że nawet serce Iwana Matwiejewicza nie mogło jej pomieścić.
Wanieczka dorastała i zaczęła rysować. Jego obrazy były przepełnione światłem, jakby on sam nosił w sobie ciepło wszystkich rąk, które kiedyś ratowały jego matkę.
Aż pewnego dnia, mając dziesięć lat, podszedł do Lisy z rysunkiem.
- Mamo, kim on jest?
Na rysunku widniał siwowłosy mężczyzna z laską, a obok niego dziewczyna z brzuchem zakrytym płaszczem.
Lisa zamarła. Pogłaskała prześcieradło dłonią, jakby dotykała samego dziadka.
- To twój dziadek, Wanieczka. On nas uratował, gdy nikt inny nie wyciągnął do nas ręki. Nie był z nami spokrewniony… ale stał się nam bliższy niż ktokolwiek inny.
Chłopiec ją przytulił.
- Ja też chcę być taki jak on. Aby kiedy ktoś płacze, mogłem przyjść i stać się światłem.
Wiele lat później, gdy Liza była już babcią, w tym samym parku, w którym kiedyś po raz pierwszy zobaczyła Iwana Matwiejewicza, stała odnowiona ławka. Na odwrocie wygrawerowano:
„Czasami obcy stają się bliżsi niż rodzina. A życzliwość jest silniejsza niż los”
Często też w pobliżu siadał jakiś człowiek z dziećmi i uczył je rysować. To była Wanieczka.
Syn tej samej dziewczyny, którą matka kiedyś wyrzuciła w noc.
Ale przeżyła.
Ona wybaczyła.
I zbudowała nowe życie na tym, czego nie można sprzedać: na miłości, lojalności i świetle przekazywanym dalej… jak płomień świecy.