W lusterku wstecznym zobaczyłem, jak wychodzi na balkon, i miałem przeczucie. Nie strach – choć być może on tam był, gdzieś głęboko, pogrzebany pod warstwą wściekłości i urazy. To był przeczucie końca. To nie nasz koniec – nadszedł już dawno temu. I on.
Wcisnąłem pedał gazu do oporu, nie zwracając uwagi na drogę, nie widząc niczego poza jego sylwetką majaczącą na balkonie. Wiatr wył mi w uszach, mieszając się z bolesnym pulsowaniem w głowie. Oczywiście, że głupio było tak uciekać, ale dalsze siedzenie w tym mieszkaniu przesiąkniętym kłamstwami było nie do zniesienia.
Po przejechaniu kilku przecznic nagle zdałem sobie sprawę, że nie wiem, dokąd jadę. Zatrzymała się na poboczu drogi, wyłączyła silnik i wyczerpana opuściła głowę na kierownicę. Łzy płynęły strumieniem i paliły moje policzki. Płakałem jak dziecko, które straciło ulubioną zabawkę. Płakałam z bólu, ze zdrady, ze świadomości, że wszystko było kłamstwem.
Telefon zadzwonił niespodziewanie. Nieznany numer. Serce mi się ścisnęło. Bałem się odpowiedzieć, ale coś mnie do tego zmusiło.
“Cześć?” – wyszeptałam drżącym głosem.
Na linii zapadła cisza. Wtedy nastąpiło kliknięcie i znajomy, boleśnie znajomy głos powiedział:
“Przepraszam…”
Zamarłem. Głos był stłumiony, jakby dobiegał z daleka.
„Co zrobiłeś?” – wydyszałam, spodziewając się najgorszego.
Odpowiedzią była cisza. Potem głuchy odgłos, przypominający odgłos spadającego ciała. I znów cisza.
Podskoczyłem, zawróciłem i pobiegłem z powrotem do tego przeklętego domu, do tego przeklętego mieszkania.
Gdy wbiegłem do wejścia, sąsiad wybiegł mi naprzeciw, blady i przestraszony.
“Tam… tam… on… wypadł z okna!” – wyjąkał.
Odepchnęłam go i pobiegłam w stronę naszego mieszkania. W środku byli już policjanci i lekarze.
Zobaczyłem go leżącego na chodniku poniżej. Jego ciało było zmasakrowane, a twarz pokryta krwią. Czerwone róże, które przyniósł, leżały obok, jakby kpiąc z całej tragedii.
Upadłem na kolana i krzyczałem. Mój krzyk był pełen żalu, rozpaczy i strasznego, obezwładniającego poczucia winy. Zabiłem go. Oczywiście nie fizycznie, ale słowami, wściekłością i odejściem. Wtrąciłem go w tę otchłań.
Potem zobaczyłem, jak jeden z policjantów podnosił telefon z ziemi. Na ekranie pojawiła się nieodpowiedziana wiadomość: „Kocham cię. Przepraszam. Żegnaj”.
Wtedy uświadomiłem sobie, że róże naprawdę pachniały jak pogrzeb. Kopalnia.