Wojna absurdu: jak zamieniliśmy inwigilację naszych sąsiadów w torturę nudy

postanowiliśmy zamienić ich obserwację w tortury za pomocą nudy i absurdu.

Pomysł był prosty: wykorzystać ich kamerę przeciwko nim, zalewając ich fale eteru całkowicie bezużytecznymi i irytującymi treściami.

Zebraliśmy się w sobotni poranek. Przyjaciele przynieśli ze sobą mnóstwo rekwizytów: stare prześcieradła, kawałki tektury, śmieszne kapelusze, nadmuchiwane koła do pływania, książki, których nikt nie zamierzał czytać, a nawet kilka tekturowych pudeł po lodówce.

Na początek rozciągnęliśmy kilka lin przez cały dziedziniec i zaczęliśmy wieszać na nich najdziwniejsze rzeczy: te same prześcieradła, jaskrawe ręczniki, a nawet czyjeś stare spodnie. Robiliśmy to bardzo powoli, ale poważnie, od czasu do czasu zatrzymując się, aby dokładnie obejrzeć przedmiot przed powieszeniem. Zajęło to około półtorej godziny i wyobrażam sobie, jak nudne musiało być oglądanie tego z ich perspektywy.

Następnie przeszliśmy do „części artystycznej”. Rozłożyliśmy na trawie wielkie kawałki tektury i zaczęliśmy „rysować” na nich niewidzialne obrazy, intensywnie gestykulując i pokazując sobie nawzajem, co robimy, mimo że na tekturze nic nie było. Następnym utworem w programie był „powolny taniec z pomidorami”. Każdy z nas wziął pomidora z mojego ogrodu (na szczęście w tym roku zbiory były obfite) i zaczął wykonywać niezwykle powolne, żałosne ruchy, jakby brał udział w nowoczesnym balecie.

Cały dzień minął w ten sposób. Urządzaliśmy „pikniki” z pustymi talerzami, graliśmy w szachy wielkimi, niewidzialnymi figurami, medytowaliśmy, patrząc prosto w kamerę (robiąc to na zmianę, żeby nikt nie zasnął) i urządzaliśmy zawody w chodzeniu po podwórku najwolniej. Kilka razy po prostu usiedli w rzędzie, jak ptaki na drucie, i jednocześnie odwrócili głowy w stronę domu, udając ogromne zdziwienie.

Nie krzyczeliśmy, nie hałasowaliśmy (śmieliśmy się głośniej niż normalnie, a śmieszne komentarze były śmieszne), niczego nie psuliśmy i nie naruszaliśmy. Po prostu zachowywaliśmy się tak dziwnie, jak to tylko możliwe na naszym własnym terenie. Za każdym razem, gdy któryś z nas zwrócił uwagę sąsiadów (a oni, oczywiście, nieustannie patrzyli w naszą stronę), udawaliśmy, że jesteśmy pochłonięci swoimi sprawami i nie zauważamy ich.

Wieczorem zebraliśmy się na tarasie, piliśmy lemoniadę i oglądaliśmy. Sąsiedzi wyglądali na coraz bardziej zdezorientowanych i poirytowanych. Widać było, że ze sobą rozmawiają, aktywnie gestykulując.

Następnego dnia, w niedzielę, powtórzyliśmy przedstawienie. Tym razem dodali elementy absurdalnych sportów – synchroniczne kopanie dołków w różnych częściach podwórka i ich zasypywanie, przeskakiwanie przez niewidzialną linę, bieganie w kółko z wyimaginowanym biegiem na mecie.

Około południa sąsiedzi nie mogli już tego znieść. Kobieta wyszła na podwórko i nerwowo rozejrzała się po naszym „teatrze absurdu”. Potem powiedziała coś mężowi. Wyszedł z drabiną.

Zamarliśmy.

Powoli, jakby niechętnie, mężczyzna wspiął się na półkę. Zdjął kamerę. Zszedł na dół i zaniósł ją do domu.

Wydychamy. Plan zadziałał! Żadnych skandali, żadnego wzywania policji, żadnych prawników ani procesów sądowych. Po prostu sprawiliśmy, że ich nadzór stał się nie do zniesienia i bezcelowy.

Od tamtej pory kamera nie pojawiła się już więcej. Sąsiedzi teraz starają się nie patrzeć w stronę mojego podwórka. Lekcja została wyciągnięta: moje życie prywatne nie jest serialem telewizyjnym opowiadającym o ich nudnej codzienności. A mój ogródek znów stał się oazą spokoju, w której mogę spokojnie zająć się moimi pomidorami, nie obawiając się, że każde moje kichnięcie czy kichnięcie zostanie nagrane do czyjegoś archiwum.

Odrobina absurdu i cierpliwości okazała się silniejsza niż jakikolwiek monitoring wideo. I to był chyba najfajniejszy sposób obrony swoich granic.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *