jej oczy spotkały się z moimi. Nie było w nich żadnego rozpoznania, tylko lekkie zaskoczenie moim intensywnym spojrzeniem. Młoda, pełna życia, pełna własnego świata. Zaparło mi dech w piersiach. Ta chwila mogła być początkiem czegoś niewyobrażalnego lub najboleśniejszego rozczarowania w moim życiu.
Zrobiłem krok w jej stronę, czując, że nogi mi się trzęsą. „Wybacz mi… wybacz moją wytrwałość” – mój głos drżał jak jesienny liść. „Ta piosenka… gdzie się jej nauczyłeś?”
Zamrugała, lekko zdezorientowana. „A? Cóż… moja babcia nauczyła mnie tego, gdy byłem bardzo mały.”
Babcia? Babcia Lily, Cynthia, nie żyła już od dłuższego czasu, gdy Lily zniknęła. Ale… może to inna babcia? Nadzieja kurczowo trzymała się słomki. „Twoja babcia?”
„Tak” – skinęła głową, patrząc na mnie z ciekawością. „Kochała stare piosenki. Nazywała się Elena.”
Eleno. Nie Cynthia. Serce mi się krajało, ale nie mogłem się wycofać. Trzeba było mieć pewność.
“Ile masz lat?” To było najbardziej bezpośrednie pytanie i najbardziej niebezpieczne.
Uśmiechnęła się tym samym uśmiechem, pokazując dołeczek na policzku. „Mam dwadzieścia trzy lata.”
Dwadzieścia trzy. Lily miałaby dwadzieścia dwa lata. Prawie… Prawie idealnie dobrana para wiekowa. Wystarczająco blisko, by nie zabić nadziei, wystarczająco daleko, by zostawić miejsce wątpliwościom.
„Ach… jak masz na imię?” Wydusiłem z siebie to słowo i zawisło ono w powietrzu, ciężkie i śmiertelne.
Zawahała się tylko na ułamek sekundy, jej spojrzenie stało się nieco ostrożniejsze. “Anna.”
Ania.
Serce mi się ścisnęło. Nie upadł, po prostu się zawalił, jak domek z kart, który zbudowałem na chwiejnym fundamencie szalonej nadziei. Ania. Nie Lily.
Światło w jej oczach, które przez sekundę wydało mi się światłem nadziei, zgasło, zastąpione przez troskę. Zauważyła wyraz mojej twarzy. Zobaczyła, jak świat w moich oczach rozpada się na tysiąc kawałków.
Wymamrotałam przeprosiny, czując się żałośnie i pusto. „Przepraszam… Przepraszam, myliłem się.” Nie potrafiłem jej tego wytłumaczyć. Jak wytłumaczyć nieznajomemu, że pomyliłeś go ze swoją dawno zaginioną córką, bo zaśpiewał piosenkę i uśmiechał się jak duch z przeszłości?
Spojrzała na mnie ze szczerym współczuciem, ale nie mogłem znieść tego spojrzenia. Był zbyt podobny do tego, który widziałem w lustrze każdego ranka przez siedemnaście lat — wygląd człowieka żyjącego z niezagojoną raną.
Cofnąłem się, nie czekając na jej odpowiedź. Tłum, który jeszcze minutę temu wydawał się odległy i milczący, rzucił się w moją stronę. Dźwięki miasta ucichły, zagłuszając echa pieśni, która przed chwilą była cudem, a teraz stała się torturą.
Odszedłem szybciej, niż do niej podchodziłem. Każdy krok oddalał mnie od tego bolesnego podobieństwa, od tego krótkiego, okrutnego przypływu nadziei. Nie oglądałem się za siebie. Nie mogłem.
Droga do domu była dłuższa i trudniejsza niż zwykle. Pustka nie zniknęła. Ona po prostu nauczyła się chować, a potem wyskakiwać zza rogu, gdy najmniej się tego spodziewano, przybierając postać nadziei. A to sprawiło, że ból stał się jeszcze większy. Melodia, która miała być kluczem do powrotu, stała się kolejnym przypomnieniem tego, co zostało utracone na zawsze.
**Koniec.**