Cud po 20 latach oczekiwania: „Czy na pewno to moje dziecko?”

Serce zaczęło mi walić gdzieś w gardle. Spojrzałem na niego i nic nie zrozumiałem. Jego twarz była blada, a oczy gorączkowo błyszczały. Wyglądał raczej jak człowiek osaczony przez własny strach niż jak oskarżyciel.

Wyjął z kieszeni złożoną na pół kartkę papieru, pogniecioną, jakby ktoś wielokrotnie zacisnął ją w pięści. To była stara forma. Wynik badania laboratoryjnego. Jeden z niezliczonych testów, jakie przeprowadziliśmy na przestrzeni lat.

Rozłożył ją drżącymi rękami i wskazał palcem na jedną z linijek, w której znajdowały się liczby i niezrozumiałe terminy medyczne.

„Tutaj! Widzisz?!» — jego głos był napiętym szeptem. „Mój… mój wskaźnik… nawet wtedy!”

Wziąłem papier. To był wynik jego spermogramu, wykonanego około dziesięciu lat temu, na samym początku naszej podróży. Liczby były niskie, bardzo niskie. Wiedzieliśmy wtedy, że nasze szanse są znikome. Ale próbowaliśmy dalej.

„Andriej, nie rozumiem… Co to teraz znaczy?” — Poczułem, że opuszczają mnie siły.

„To znaczy…” Wziął głęboki oddech, a w jego oczach pojawił się ból gorszy niż jakiekolwiek oskarżenie. „To oznacza… że według wszystkich danych naukowych… według wszystkich tych liczb… nie mogłem… rozumiesz? NIE MOGŁEM zostać ojcem naturalnie. Nigdy”.

Spojrzałam na niego, na pognieciony kawałek papieru, a potem na naszego syna śpiącego w łóżeczku – drobnego, o czerwonej twarzyczce i puszystych, ciemnych włoskach. I nagle mnie olśniło.

Wszystkie te lata leczenia… zapłodnienie in vitro, próby, hormony, punkcje… przeszliśmy przez piekło. I przez cały ten czas, gdzieś głęboko w środku, najwyraźniej nie wierzył, że cud jest możliwy. Wierzył w ten kawałek papieru, w te liczby, bardziej niż w nasze wysiłki, bardziej niż w moją ciążę, bardziej niż nawet w nasze wspólne marzenia. Jego „dowodem” nie była moja zdrada. Jego „dowodem” było jego własne, dziesięcioletnie przekonanie o własnej niepłodności, tak głębokie, że nawet fakt posiadania dziecka nie był w stanie go zmienić.

W tym momencie nie czułem ani złości, ani urazy z powodu jego śmiesznego oskarżenia. Szkoda go tylko. Dla tego człowieka, który przez tyle lat dźwigał ciężar, który jego zdaniem czynił go gorszym. I który teraz, w chwili największego szczęścia, nie mógł tego zaakceptować, bo przeczyło to jego wewnętrznej, długotrwałej tragedii.

Cicho odłożyłam gazetę na stolik nocny. Wyciągnąłem do niego rękę, ująłem jego drżącą dłoń i podniosłem ją do twarzy naszego dziecka.

„Andriej” – szepnęłam, patrząc mu w przestraszone oczy. „Spójrz na niego. Oto on. „Nasze niemożliwe jest możliwe”.

I w tym momencie tama pękła. Upadł na kolana obok mojego łóżka, przyciskając moją dłoń i rączkę dziecka do swojego policzka, i zaczął szlochać. Płakał z powodu dwudziestu lat bólu, strachu, nadziei, a teraz z powodu tego dzikiego, wewnętrznego szczęścia, którego ledwo mógł znieść. Spojrzałam na niego, na dziecko, na ten przeklęty kawałek papieru i zrozumiałam, że droga do naszej rodziny dopiero się zaczyna i będzie długa, a być może o wiele trudniejsza niż dwadzieścia lat, które już przeszliśmy. Ale po raz pierwszy w ciągu tych kilku minut grozy nie odczułem groźby oskarżenia, ale tragiczną kruchość ludzkiej duszy w obliczu cudu, który okazał się zbyt wielki dla jej starych, bolesnych przekonań.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *