Dojarka spóźniła się na samolot – po raz pierwszy w życiu leciała na wakacje – gdy nagle obok niej zatrzymał się drogi samochód.

W poniedziałek w przestronnych, nasłonecznionych pomieszczeniach gospodarstwa rolnego panował gwar niczym w niespokojnym ulu.

Ostatnie spotkanie odbywało się na korytarzu, ale większość uczestników myślała już o swoich sprawach.

I nagle dyrektor – silny mężczyzna około pięćdziesiątki, Witalij Siemionowicz, zawsze nienagannie ubrany w schludną kraciastą koszulę – podniósł rękę i poprosił o ciszę.

Jego wzrok przesunął się wzdłuż rzędów i zatrzymał się na Marii Arkadiewnie.

Siedziała ze spuszczonymi oczami, lekko przechylona na bok, jakby próbowała wtopić się w ścianę.

Nie lubiła zwracać na siebie uwagi, zwłaszcza tego rodzaju.

„Mario Arkadiewno, proszę podejdź tutaj” – jego głos zabrzmiał niespodziewanie łagodnie.

Masza, niska kobieta o miłych, ale zmęczonych oczach, powoli wstała.

Przez salę przebiegł ledwie słyszalny szelest szeptów.

Zbliżając się do prezydium, nerwowo pociągnęła za dół roboczej kurtki.

Reżyser uśmiechnął się i podał jej grubą, błyszczącą kopertę.

„To dla ciebie, Maria Arkadiewno” – powiedział tak, aby wszyscy mogli usłyszeć.

Po czym zniżył głos i dodał: „Zasługujesz na to”.

Niech w Twoim życiu pojawi się odrobina magii.

Jej ręce trzęsły się, gdy brała kopertę.

Masza lekko je otworzyła i nie mogła powstrzymać się od okrzyku.

W środku nie czekała na nią nagroda pieniężna, jak się spodziewała, ale jasna, mieniąca się światłem wycieczka do elitarnego hotelu na południu kraju.

Obraz morza i białego piasku przypominał obraz z obcego, nieosiągalnego świata.

„Witaliju Siemionowiczu… Ja… ja nie mogę…” powiedziała, patrząc na niego ze zdziwieniem.

„Możesz i musisz!” – odpowiedział stanowczo, zwracając się teraz do wszystkich pracowników.

— W tym roku Maria Arkadiewna zrobiła dla nas więcej, niż wielu innych przez całą swoją karierę.

Wywróciła dom do góry nogami – i to wyłącznie na lepsze!

Przez salę przeszedł szmer aprobaty przeplatany dobrodusznymi drwinami.

  • Patrzcie, nowa wersja „Miłości i gołąbków”! – zaśmiał się ktoś z działu księgowości.

A Jakow Pietrowicz, miejscowy traktorzysta i najbardziej wytrwały wielbiciel Maszy, krzyknął z entuzjazmem:

  • O, czekaj na tego pana na białym koniu, Maszo!

Za naszą Marię Arkadiewną!

Ktoś stojący w pobliżu natychmiast zaczął go drażnić:

— Mam tylko nadzieję, że koń nie odejdzie nocą, jak ostatnio po imprezie firmowej!

Na sali znów rozległ się śmiech.

Masza zarumieniła się aż po korzenie włosów, ale śmiała się razem ze wszystkimi.

Ten hałas, te ordynarne żarty są jej już od dawna znane – to symbol tego, że jest tu akceptowana.

Spojrzała na swojego szefa z wdzięcznością.

„I to nie wszystko” – puścił do mnie oko.

  • Po spotkaniu zajrzyj do działu księgowości.

Należy Ci się dobry bonus.

Czas na stroje!

Masza powoli wróciła na swoje miejsce, ściskając w dłoniach cenną kopertę.

Spojrzała na zdjęcie morza i nie mogła uwierzyć, że jest ono prawdziwe.

Jedna myśl krążyła wokół mnie, prawie zapomniana, prawie niemożliwa: „Panie, czy to prawda, że ​​może mi się przydarzyć cud?”

Wieczorem, po zakończeniu dnia pracy, Masza siedziała na ganku swojego domu, który udostępniła jej firma.

Lekki wietrzyk przyniósł zapach świeżo skoszonej trawy i świeżego mleka.

Jak wiele zmieniło się w ciągu ostatniego roku.

Ale niedawno wydawało się, że życie nie da nam już nic więcej.

Dziesięć lat temu wszystko było inaczej.

Była absolwentką Wydziału Filologicznego, pełną nadziei i marzeń o karierze w wielkim mieście.

Hałaśliwe ulice, wykłady na uniwersytecie, przyjaciele, książki, nieprzespane noce.

A potem pojawił się Paweł – czarujący, inteligentny inżynier, z którym myślała, że ​​odnalazła szczęście.

Z czasem jednak romantyzm zanikł.

Na początku były delikatne wskazówki: „Po co ci praca? Ja ci ją zapewnię”.

Potem pojawiły się żądania, potem histeria.

Uderzył ją raz – z powodu jakiejś głupoty, przesolonej zupy.

Ona płakała, on prosił o wybaczenie i ona wybaczyła.

Tak zaczęło się straszne błędne koło.

Wszystko zakończyło się pewnej zimnej, zimowej nocy.

Po kolejnym skandalu Masza, ubrana tylko w szlafrok i pantofle, wybiegła na ulicę.

Nie widziała nic wokół siebie – tylko śnieg, ból i strach.

Dopiero w szpitalu, po przebudzeniu się z bólu, nieopodal pojawiła się miła kobieta – Galina Andrejewna, żona zmarłego weterana.

To ona zaproponowała jej udanie się do Nowoandriejewki.

Tak zaczęło się jej nowe życie.

Masza pracowała na farmie, uczyła się, popełniała błędy, ale się nie poddała.

Z czasem stała się częścią społeczności wiejskiej.

Została zaakceptowana i kochana.

I nawet Jaszka ze swoimi piosenkami stał się jednym z nas.

Ta zima była szczególnie trudna, gdy burza śnieżna spowodowała przerwy w dostawie prądu i w oborze dla cieląt zrobiło się zbyt zimno.

Masza podjęła decyzję, od której zależało całe gospodarstwo domowe: za wszelką cenę uratować zwierzęta.

Otworzyła swój dom dla nowonarodzonych cieląt, spędziła noc wśród słomy, mleka i ciepła ludzkich rąk.

To właśnie po tym incydencie Witalij Siemionowicz uznał, że zwykły bonus to za mało – Masza zasługiwała na prawdziwy cud.

Przygotowania do wakacji przypominały bajkę.

Wirowała przed lustrem, przymierzając nowe rzeczy, które kupiła za premię.

Czy to naprawdę ona – uśmiechnięta, żywa kobieta z błyskiem w oczach?

Przyjaciele radzili jej, żeby pojechała do miasta taksówką, ale Masza, która przyzwyczaiła się do oszczędzania pieniędzy, odmówiła.

  • Spokojnie, autobus cię tam zawiezie. Jest tańszy i bardziej znajomy.

Jednak w połowie podróży autobus niespodziewanie zatrzymał się w środku lasu.

Nie ma zasięgu telefonii komórkowej.

Masza wyszła na ulicę z walizką w rękach, czując, jak narasta w niej znajoma panika.

„Wszystko się rozpadnie. Znów” – pomyślała, powstrzymując łzy.

W tym momencie zza rogu wyłoniła się dziwna kolumna samochodów: dwa czarne samochody i między nimi błyszczący SUV.

Zatrzymał się w pobliżu.

Z salonu wyszedł wysoki mężczyzna w kaszmirowym płaszczu.

Jego głos był łagodny, ale pewny siebie:

  • Coś ci się stało? Dlaczego płaczesz?

Masza spojrzała na niego ze zdziwieniem.

I nie wiedziałem, że ten incydent będzie początkiem czegoś nowego.

Masza, ocierając łzy chusteczką, opowiadała bełkotliwie o zepsutym autobusie i odwołanym kursie.

Mężczyzna, który przedstawił się jako Aleksander Wiktorowicz, uważnie jej wysłuchał, po czym nagle powiedział:

— Lecę na południe w interesach, prywatnym odrzutowcem.

Jeśli się nie boisz, mogę cię podwieźć.

Maria zamarła.

Prywatny odrzutowiec?

Brzmiało to jak coś z filmu.

Mruknęła zdezorientowana:

  • Ja… nawet nie wiem jak ci dziękować…

„Wsiadaj” – uśmiechnął się i otworzył drzwi samochodu.

Godzinę później siedziała już w miękkim fotelu w przytulnej kabinie, patrząc przez iluminator na śnieżnobiałe chmury w dole.

Czy to naprawdę się dzieje?

Czy naprawdę mógł jej się przydarzyć cud?

Aleksander okazał się zaskakująco prostą i przyjazną osobą.

Zamówił im kawę i rozmowa płynęła swobodnie, bez przerw.

„Przepraszam, jeśli jestem zbyt osobisty” – powiedział, patrząc na nią uważnie.

  • Ale jestem po prostu ciekaw: jesteś inteligentną, wykształconą kobietą.

Dlaczego pracujesz jako dojarka?

A Masza, nie rozumiejąc dlaczego, zaczęła opowiadać.

O Wydziale Filologicznym, o marzeniach o wielkiej karierze, o Pavlu, o tym, jak się zgubiła.

Mówiła ostrożnie, nie wdając się w najbardziej przerażające szczegóły, ale jasno dając do zrozumienia, że ​​przeszła przez piekło.

Aleksander słuchał uważnie, nie przerywając.

W jego oczach nie było litości, tylko szczere współczucie.

Potem zaczął mówić o sobie:

  • Wiesz, ja nawet ci zazdroszczę.

W Nowoandrejewce mieszkają prawdziwi ludzie.

A wokół mnie są tylko maski, fałszywi przyjaciele, którzy chcą moich pieniędzy.

Dwadzieścia lat temu straciłem mojego najlepszego przyjaciela.

A raczej to on go zdradził.

I nadal nie mógł znaleźć w sobie siły, żeby prosić o przebaczenie.

Zniknął, a ja zostałam sama z tym bólem.

Zamilkł i spojrzał przez okno.

Masza spojrzała na niego i poczuła, jak wszystko w jej wnętrzu kurczy się ze współczucia.

„Ja też miałam prawdziwą przyjaciółkę” – pomyślała o Galinie Andreevnie. „A teraz szukam swojego miejsca w życiu”.

„Zdecydowanie powinniśmy się spotkać na wakacjach” – powiedział Aleksander, gdy samolot zaczął zniżać lot.

— I porozmawiajmy jeszcze trochę.

Pierwsze dni w ośrodku wydawały się snem.

Masza, zachowując ostrożność, wysmarowała się kremem od stóp do głów, ale i tak dostała poparzenia słoneczne – czerwona jak homar.

Aleksander zauważył to, roześmiał się i, mimo jej protestów, wciągnął ją do wody, zapewniając ją, że woda morska jest najlepszym lekarstwem.

Wieczorem siedzieli przy stoliku w cichej restauracji na brzegu morza.

Świece się paliły, grała muzyka, morze szumiało.

Masza poczuła, jak napięcie i strach opuszczają jej ciało.

W końcu mogła się zrelaksować.

„Dlatego unikam ludzi” – przyznał nagle Aleksander.

  • Bo kiedyś zdradziłem osobę, która ufała mi najbardziej.

Opowiedział historię o studenckiej imprezie, przypadkowym błędzie, który zniszczył przyjaźń.

Nie wydarzyło się nic strasznego, ale faktem było, że zawiódł swojego przyjaciela.

Nic nie powiedział, po prostu odszedł, zrywając wszelkie kontakty.

„Masz jego zdjęcie?” – zapytała cicho Masza.

Aleksander skinął głową i wyjął z portfela stare zdjęcie.

Na nagraniu widać dwóch młodych chłopaków, którzy szczęśliwie się obejmują przed akademikiem uniwersyteckim.

Masza przyjrzała się uważnie twarzy drugiego mężczyzny i zamarła.

Serce mi się ścisnęło.

Mężczyzna ten był uderzająco podobny do młodego Witalija Siemionowicza.

„Czy on ma na imię Witalij?” – zapytała lekko drżącym głosem.

Aleksander uniósł brwi ze zdziwienia:

  • Tak… Witalij.

Skąd wiesz?

„Witalij Siemionowicz” – wyszeptała.

  • On jest moim reżyserem.

Masza wróciła do domu odmieniona.

Kiedy SUV Aleksandra zatrzymał się przed jej domem, Jaszka czekał już na nich przy bramie – z akordeonem i determinacją w oczach.

„Masza! Wyjdź za mnie!” wyrzucił z siebie bez wstępu.

  • Pomogę ci naprawić dach i postawić nowy płot!

Maria się zaśmiała i delikatnie dotknęła jego ramienia.

  • Yashka, kochanie, dziękuję.

Ale wygląda na to, że nadszedł czas, abyś wybrał własną drogę.

Nie gniewaj się na mnie.

Aleksander wysiadł z samochodu.

Jaszka zmierzył go wzrokiem od stóp do głów, mruknął coś o „miejskich elegancikach” i nadąsany odszedł, smutno dotykając miechów akordeonu.

Aleksander był tak zdenerwowany jak uczeń przed spotkaniem z Witalijem.

Masza wzięła go za rękę:

  • Wszystko będzie dobrze.

On jest miły.

On wybaczy.

W domu Witalij Siemionowicz już krzątał się przy stole, parzył herbatę i co jakiś czas podchodził do okna.

Wiedział, kogo Masza mu przyprowadzi.

Kiedy Aleksander wszedł, obaj mężczyźni zamarli, nie mogąc oderwać od siebie oczu.

Za mną dwadzieścia lat bólu, urazy i rozłąki.

Maria pomogła Aleksandrowi znaleźć pierwsze słowa przeprosin.

I wtedy nie było już potrzeby rozmawiać.

Aleksander zrobił krok do przodu i przytulili się.

Na początku niezręcznie, jakby smakował przeszłość, a potem stanowczo, naprawdę.

W tym uścisku były łzy, przebaczenie i radość ponownego spotkania.

Mur, który przez wiele lat ich dzielił, zawalił się bez śladu.

Minął rok.

Letni dzień był wypełniony słońcem.

Cała Nowoandrejewka zebrała się na weselu.

Masza, w skromnej białej sukni, szczęśliwa i promienna, stała obok Aleksandra, który patrzył na nią, jakby była cudem.

Wśród gości jest Witalij Siemionowicz, obejmujący swojego nowego przyjaciela.

A pod brzozą Jaszka energicznie naciągał miechy akordeonu, a cała wieś tańczyła, świętując narodziny nowej rodziny – niezwykłej, dużej i niesamowicie dobrej.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *